Klub Wodny Żabi Kruk

Stowarzyszenie Kultury Fizycznej "Klub Wodny Żabi Kruk" aktualnie zrzesza około 40 osób. Jest członkiem Polskiego Związku Kajakowego. Działalność statutowa gdańskiego klubu ma charakter NON-PROFIT i obejmuje wspieranie i upowszechnianie kultury fizycznej i sportu. Przejawia się ona w nauce i doskonaleniu umiejętności pływania kajakiem każdego typu. Pływamy po wodach nizinnych i górskich. Kajakarzy z Żabiego Kruka można także spotkać na morskich wodach Zatoki Gdańskiej.

Ponadto na przystani klubu można skorzystać z usług wypożyczalni kajaków i zobaczyć Gdańsk z kajaka. 

Relacja z wyprawy kajakowej na Ukrainę rzekami Stryj, Dniestr i Zbrucz

15 lipca 2011r. piątek

Tegoroczny spływ wakacyjny przyciągnął równie dużą grupę uczestników jak poprzedni. Zgłosiło się 14 osób na pierwszy turnus i 19 na drugi. Mamy przed sobą ponad 1000 km do przejechania dlatego postaraliśmy się wyjechać z klubu w piątek wieczorem. Przed północą dotarliśmy do podwarszawskiej miejscowości Koprki nieopodal Ożarowa Mazowieckiego gdzie zanocowaliśmy u wujostwa naszych klubowiczów.

16 lipca 2011r.   sobota

Pełni obaw o czas oczekiwania na granicy wyruszyliśmy spod Warszawy wcześnie rano. Jednak to nie przekraczanie granicy dostarczyło nam pierwszych problemów. Przed Przemyślem w miejscowości Orły zepsuł się jeden z samochodów. Mimo sobotniego popołudnia w miejscowym warsztacie udało się dokonać prowizorycznej naprawy. Pełni nadziei, że "prowizorki trzymają najlepiej" ruszyliśmy do Medyki. Nadchodził wieczór. Na granicy oczekiwała już długa kolejka samochodów. Wkrótce zapadły ciemności. Po kilku godzinach przekroczyliśmy pierwszą bramkę i tu właśnie samochód ostatecznie odmówił posłuszeństwa. Po krótkiej naradzie zadecydowaliśmy, że pakujemy dwa kajaki oraz bagaż do przyczepy i pozostałych samochodów, a ten zepsuty przepchamy z powrotem na polską stronę. Udało się umówić pomoc z warsztatu, który podjął się także odholowania go do Orłów. Pozostałe samochody i przyczepa zostały mocno dociążone. Na szczęście wystarczyło miejsca dla pasażerów, ale znacznie spadł komfort podróży. Z odprawą graniczną też nie było łatwo. Zamieszanie, które wywołaliśmy awaryjnym postojem w strefie granicznej połączonym z przepychaniem zepsutego auta, przepakowaniem przyczepy i samochodów wzbudziło czujność ukraińskich celników i samochód z przyczepą został skierowany do odprawy dla ciężarówek. Poddano go dodatkowej kontroli, a także musieliśmy wypełnić deklaracje celne na przewóz kajaków oraz odpowiadać na mnóstwo pytań. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy co znaczą ironiczne uśmiechy Ukraińców po tym jak mówiliśmy gdzie planujemy dojechać na start spływu... Łącznie spędziliśmy na granicy około 6 godzin. Po północy udało się opuścić granicę i w zupełnych ciemnościach ruszyliśmy drogą na Lwów. Jeszcze tylko obowiązkowa zmiana czasu - na Ukrainie przesuwamy jedną godzinę do przodu i zostaliśmy całkowicie oszołomieni nowymi okolicznościami. Nową przeciwnością okazały się warunki drogowe. Jakość nawierzchni była w fatalnym stanie. W asfalcie znajdowało się mnóstwo dziur i wybojów, do tego gęsta mgła i ciemności. Na skutek tego nasza średnia prędkość nie przekraczała 20 km/h. Mozolnie posuwaliśmy się drogą na Sambor. Ilość i wielkość dziur w drodze przekraczała nasze najśmielsze wyobrażenia. W Polsce nawet najgorsze drogi nie są w tak beznadziejnym stanie. Wyglądało na to, że w tym rejonie przynajmniej od 20 lat w ogóle nic nie robi się z infrastrukturą drogową. Dziury ukryte były w kałużach i potencjalnie każda mogła spowodować poważną awarię koła. Samochody kluczyły slalomem, korzystając zarówno z pobocza jak i z lewego pasa. Liczyliśmy na to, że droga do Turki (gdzie zaplanowaliśmy start spływu) na Stary Sambor będzie lepsza, ale napotkani Ukraińcy rozwiali nasze nadzieje. Musieliśmy zmienić plany i pojechaliśmy na Drohobycz. Tak oto o 7.00 rano dojechaliśmy do Kruszelnicy nad Stryjem, gdzie postanowiliśmy rozpocząć nasz spływ. Rzeka płynęła w dolinie otulonej lasami liściastymi. Była dość szeroka i kamienista, zdecydowanie o charakterze górskim. Nie jesteśmy zbyt dobrze opływani na górskich rzekach i narodziły się obawy. Z opisów wynikało, że nie powinny wystąpić etapy trudniejsze niż WW II i to tylko miejscami . Damy radę... 

17 lipca 2011r. niedziela

W Kruszelnicy biwakujemy cały dzień. Kierowcy muszą odespać wielogodzinną jazdę oraz przewieźć samochody nad Dniestr, gdzie będziemy kończyć pierwszy turnus. Pogoda dopisuje. Jest ciepło, a nawet upalnie. Idziemy na krótką wycieczkę w góry. Mimo ostrzeżeń, nasza młodzież ma niechcianą przygodę z ukraińskim Barszczem Sosnowskiego, która kończy się względnie dobrze jedynie drobnymi poparzeniami.

 

18 lipca 2011r. poniedziałek

Wodujemy się na rzekę Stryj. Płyniemy ustalonym szykiem. Rzeka obfituje w bystrza, przemiały i progi. Jest szeroka, ale płynie szybko i niesie bardzo dużo brunatnej wody, której barwa jest skutkiem wcześniejszych ulewnych deszczy. Pogodę mamy upalną. Płynąc trzeba bardzo uważać na kamienie i całe drzewa leżące w dnie przyniesione z wodą powodziową. Płynięcie wymaga koncentracji i przynosi sporo emocji. Wkrótce szczęśliwie lądujemy na prawym brzegu rzeki na biwaku nieopodal miejscowości Rozhurcze. Dzień kończymy pogaduszkami przy ognisku i idziemy spać.

19 lipca 2011r. wtorek.

Rano budzą nas niespodziewani goście. Na biwaku zjawiło się kilkoro jeźdźców na konikach huculskich. Zostaliśmy serdecznie zaproszeni do odwiedzenia miejscowego muzeum, skalnego monastyru, fermy strusi i stadniny koni. Trudno było odmówić. Po śniadaniu ruszyliśmy na spacer do pobliskiej wsi. Odnaleźliśmy muzeum urządzone w drewnianej chacie sprowadzonej z ziemi huculskiej przez gospodynię-założycielkę muzeum. Atrakcją był schron, który znajdował się pod chatą. Podziemna izba była wspomnieniem po partyzanckich czasach, kiedy to trwały niepokoje pomiędzy Ukraińcami, Rosjanami i Polakami. Mieliśmy także okazję podziwiać taniec godowy strusia oraz piękne koniki huculskie. Na koniec wspięliśmy się na górę, żeby podziać skalny monastyr pochodzący prawdopodobnie z VIII-VII w. p.n.e. Tego dnia wypłynęliśmy bardzo późno. Rzeka dalej miała charakter górski, ale płynęła już nieco wolniej. Pogoda była wciąż upalna. Z przyjemnością chłodziliśmy się na już mniejszych i mniej licznych bystrzach. Zaczęło się robić późne popołudnie. Ponieważ wyruszyliśmy bardzo późno staraliśmy się nadrobić czas spędzony na wycieczce i zaplanowaliśmy płynięcie aż do wieczora. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach nie mogliśmy znaleźć dobrego miejsca na biwak. W końcu wylądowaliśmy po ciemku na plaży gdzie z trudnością udało nam się rozstawić namioty na piaszczystym podłożu.

20 lipca 2011r. środa

Obudziło nas ciepłe słońce i okazało się, że plaża była piękna. Niespiesznie zwodowaliśmy kajaki i ruszyliśmy w stronę miasta Stryj. Rzeka zrobiła się szersza i niesie teraz duże masy wody, a nurt jest nadal wartki. Jest bardzo upalnie. Płyniemy podziwiając dziką i piękną przyrodę. Roślinność jest tu bardzo bujna. Raz po raz w szuwarów wylatuje wypłoszona czapla lub bocian. Robimy przerwę na kąpiel i wyprawę do sklepu. Jesteśmy mile zaskoczeni serdecznym przyjęciem przez Ukraińców. Są bardzo pomocni i życzliwi. Chętnie rozmawiają. Zdumieni pytają co tu robimy, dlaczego pływamy takimi dziwnymi łódkami. Niektórzy tęsknie opowiadają o swoich korzeniach w Polsce. Stanowimy chyba atrakcję w okolicznych wsiach. Mamy wrażenie, że mieszkańcy podają sobie informacje o naszym spływie bo nad rzeką pojawiają się dzieciaki, które sprawdzają liczbę przepływających kajaków. Prawie każdy kogo mijamy pozdrawia nas, a kiedy robimy przerwę i pytamy o sklep, od razu ktoś biegnie do wsi i przywołuje sklepową. W sklepie oczywiście wszystko trwa bardzo długo, bo nie można anonimowo zrobić zakupów. Trzeba porozmawiać. Gasząc pragnienie kwasem chlebowym koniecznie musimy opowiedzieć o sobie, wysłuchać historii o rodzinie i o związkach z Polską. Wiejskie sklepy mają zapomniany już u nas klimat. Dostępne są oczywiście tylko podstawowe produkty i to w bardzo ograniczonym asortymencie. Pani sklepowa warzywa przynosi z własnych zapasów (bo przecież kto na wsi kupuje warzywa?!). A na pytanie o mleko odpowiada rezolutnie, "że krowy nie były jeszcze dojone". Skrupulatnie podlicza chrywny na liczydle mimo, że na ladzie leży elektroniczny kalkulator. Posłużył on jedynie dla pewności do podania sumy, którą musimy uiścić. Ale nie odczuwamy bariery językowej. Rozmawiamy po polsku, odpowiadają po ukraińsku i wszyscy się rozumiemy. Rosyjskie słowa same się narzucają, ale zupełnie niepotrzebnie. Po takich doświadczeniach mamy wrażenie, że nie ma również bariery kulturowej. Wystarczy odłożyć na bok wspomnienia zawirowań historycznych i okazuje się, że Ukraińcy to bardzo bliscy nam sąsiedzi - jak bracia. Tego dnia spływamy jeden spory sztuczny próg i przeprawiamy się pod mostem po kamieniach i betonowych resztkach starego mostu. Lądujemy na wysokim brzegu, gdzie zatrzymuje nas burza. Jest dość ciepło i padający deszcz nie wydaje się być uciążliwy. Jedynym problemem okazuje się gliniasty brzeg, który pod wpływem deszczu staje się ślizgawką i wymaga budowy schodów. Pada całą noc.

21 lipca 2011r. czwartek

Budzimy się i nadal siąpi drobny deszczyk. Dziś pierwszy ranek bez upału, który do tej pory nie pozwalał wytrzymać w namiocie już około godziny 8.00. To miła odmiana - nawet małe ochłodzenie przynosi nam wielką ulgę. Deszczyk trochę przeszkadza w pakowaniu i zwijaniu namiotów, ale w końcu udaje nam się zwodować i wyruszyć na spotkanie z Dniestrem. Stryj staje się coraz większy, aż wreszcie wpływamy do Dniestru. Niosą nas duże masy wody. Nurt jest bardzo silny, a gdzieniegdzie pojawiają się małe wiry i dość silne cofki. Leniwie wiosłujemy, ale posuwamy się dość prędko. Czasem nieopodal kajaka rzuci się w wodzie ryba. Musi ich tu być sporo, bo wędkarze łowią za pomocą siatek na długich dragach. Jest ciepło i wietrznie. Lądujemy na biwaku niedaleko wsi Lubsza.

22 lipca 2011r. piątek

Rano jest nadal ciepło, chwilami pojawia się przelotny deszczyk. Trwa poranna krzątanina, śniadanie i pakowanie. Nagle okazuje się, że nie ma jednego worka z bagażem przygotowanego do zapakowania w kajaku. Wszystko wskazuje na to, że spadł z wysokiego brzegu do rzeki. Utrata śpiwora, koca i kilku ubrań w połowie spływu jest przygnębiająca. Na szczęście w grupie znajduje się wielu pocieszycieli gotowych podzielić się własnym ekwipunkiem - wspaniały gest przyjaciół z klubu. Rzeka ma tu silny prąd i niesie masy wody więc szanse na odnalezienie zguby są znikome. W końcu wodujemy się i wypływamy rozglądając jeszcze czy worek nie zatrzymał się w przybrzeżnych krzakach. Po kilku kilometrach, zupełnie nieoczekiwanie worek został dostrzeżony i wyłowiony Michała, który postanowił, że go odnajdzie i wypłynął z biwaku jeszcze przed pilotem początkowym. Okazało się, że wewnątrz wszystko było suche. Radości i niedowierzaniu nie było końca. Taką to przygodą szczęśliwie zakończyliśmy nasz spływ na Dniestrze. Dopłynęliśmy do Starego Martynowa, gdzie byliśmy umówieni z zaprzyjaźnionymi Ukraińcami, którzy zawieźli kierowców po samochody. Tradycyjnie wieczorem spadł mały, ciepły deszcz. Dzień zakończyliśmy wieczornymi śpiewem przy ognisku.

23 lipca 2011r. sobota.

Rano wyruszamy na wycieczkę do Lwowa. Około południa jesteśmy na miejscu. Lwów przywitał nas piękną słoneczną pogodą oraz zachwycił architekturą i klimatem. Nie bez powodu został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO jako jedno z najpiękniejszych miast Europy. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu, ale odwiedziliśmy rynek z czarną kamieniczką, pokręciliśmy się po lwowskich ulicach podziwiając unikalną architekturę kształtowaną wpływami wielu kultur i stylów. Miasto oczarowało nas urokiem brukowanych ulic, miłych zaułków i kolorowych kamieniczek. Niestety musimy ruszać w drogę. Ze Lwowa mamy przed sobą jeszcze około 200 km do Satanowa, w którym startujemy do drugiego etapu spływu na rzece Zbrucz. Wiedzieliśmy już jakich dróg możemy się spodziewać z dala od głównych tras więc bez zaskoczenia późnym wieczorem dotarliśmy do Satanowa. Tu jesteśmy umówieni z grupą kolejnych uczestników, którzy dołączyli do nas dopiero nad ranem.

24 lipca 2011r. niedziela

Cały dzień biwakujemy w Satanowie. Kierowcy odpoczywają. Mamy trochę czasu na zwiedzanie i zakupy. Satanów intryguje swoją czarcią nazwą, a i Zbrucz ma swój udział w naszej historii, bo ta właśnie rzeka przed II wojną światową wyznaczała granicę miedzy Związkiem Sowieckim a Polską. Trafiamy na wiele śladów przypominających o dawnej świetności miasta. Po niegdyś 5 tysięcznym mieście pozostały ruiny zamku, synagogi i obronnego klasztoru. Przygnębiające wrażenie robi opuszczony kirkut (cmentarz żydowski). Niemal 3 tysiące kamiennych, przepięknie zdobionych macew (żydowskich steli nagrobnych) ze spotykanymi tylko na Podolu leżącymi, wygładzonymi kamieniami świadczą o wymiarze żyjącej tu niegdyś społeczności żydowskiej. W refleksyjnym nastroju udajemy się na targ, gdzie ponownie napotykamy na prozę życia codziennego. Satanów to kolejne miejsce gdzie widać biedę ukraińskiej ludności. Robimy zakupy i wracamy na biwak. Kierowcy odwożą samochody na koniec etapu Zbrucza w pobliże Kamieńca Podolskiego. Wieczorem świętujemy i zajadamy się przepysznymi ołatkami.

25 lipca 2011r. poniedziałek

Rano wodujemy się na Zbrucz. Wkrótce przenosimy kajaki w miejscu zapory, gdzie w miejscowym kurorcie trafiamy na tłum wczasowiczów korzystających z pięknej pogody. Za kurortem wpływamy w przełom Zbrucza w Rezerwacie Miodobory. Rzeka płynie w głębokim jarze pomiędzy wzgórzami Miodoborów, które wznoszą się na 120-170 metrów ponad poziom rzeki. Zbocza po obu stronach porasta gęsty, liściasty las, a rzeka tworzy na tym odcinku kilka zakoli. Okolica jest trudno dostępna więc chwilami przybiera charakter pierwotnej puszczy. Prąd rzeki jest bystry, a w korycie zalęgają liczne głazy i pnie drzew. Stoki wzgórz są porozcinane licznymi wąwozami, w których czasem płyną strumienie zasilające rzekę lub sączą się urocze źródliska. To dla nas raj. Mamy spore doświadczenie kajakowe, ciągnie nas w góry, ale najpewniej czujemy się na zwałkach. O tym, że tego dnia nie przepłynęliśmy zbyt długiego dystansu zadecydował zwałkowy charakter dzisiejszego odcinka. Wylądowaliśmy późnym popołudniem na pięknej łące. Drobnym utrudnieniem było wyjście na bardzo wysoki, gliniasty brzeg, na który wydostaliśmy się za pomocą liny. Dzięki skarpie nad wodą odbyła się kąpiel w rzece z widowiskowym pokazem skoków do wody. Wieczorem obowiązkowo zebraliśmy się przy ognisku aby pośpiewać i pogawędzić.

26 lipca 2011r. wtorek

O poranku tradycyjnie zaczęło przygrzewać słońce, które nie pozwoliło długo wytrzymać w namiotach. Następnie ruszyły na nas owady zamieszkujące tę łąkę. Najbardziej dawały się we znaki olbrzymie gzy. Dzięki nim dość sprawnie zwinęliśmy biwak i zwodowaliśmy się na rzekę. Dzisiejszy etap był również zwałkowy, więc nie liczyliśmy na to, że pokonamy dłuższy dystans. Tak się też stało. Mozolnie posuwaliśmy się pokonując leżące w nurcie zwalone drzewa. Tradycyjnie po południu zaczęło się zbierać na deszcz. Na szczęcie udało nam się dopłynąć do polany w pobliżu wsi Romanowka gdzie rozbiliśmy namioty. W oddali nawet trochę grzmiało, ale deszcz był ciepły i mało uciążliwy. Po deszczu wybraliśmy się do wsi aby uzupełnić zapasy żywności i wody. Wyprawa zaowocowała pewną znajomością, która wieczorem została przypieczętowana braterską wizytą. Odwiedził nas ukraiński przyjaciel Wołodia, który wychowany w duchu słowiańskiej gościnności wiedział, że przyjmiemy go z otwartym ramionami :). Szczodrze raczył siebie i nas przyniesionym domowym bimbrem po czym jak siedział tak zasnął niewinnym snem. Teraz nasz duch słowiańskiej gościnności nie pozwolił pozostawić go w nocy na zimnie i zaopiekowaliśmy się nim jak tylko mogliśmy najlepiej. Nad ranem słychać było tylko szelest plandeki naszej spływowej wiatki i gość oddalił się po angielsku.

27 lipca 2011r. środa

Wypłynęliśmy z Miodoborów i wygląda na to, że zwałkowy etap Zbrucza mamy już za sobą. Pokonaliśmy jeszcze kilka przeszkód i rzeka wkrótce wpłynęła spokojnie między łąki. W oddali widać jeszcze górę Bohod (Bogit), na której prawdopodobnie znajdował się kamienny posąg Światowida ze Zbrucza pochodzący z około IX-X wieku, który został wydobyty w 1848 r. z rzeki w pobliżu wsi Liczkowce koło Husiatyna. Monolit aktualnie znajduje się znajduje się w Muzeum Archeologicznym w Krakowie. Ciepła i słoneczna pogoda sprzyja obserwacji przyrody i rozmyślaniom nad zawikłaną polsko-ukraińską historią na tle wspólnych słowiańskich korzeni. Na nocleg zatrzymujemy się na krowiej łące nieopodal wsi przed Husiatyniem.

28 lipca 2011r. czwartek

Rano wodujemy kajaki i ruszamy na ostatni etap naszego spływu. Dopływamy do Husiatyna, zatrzymujemy się w cieniu socrealistycznej bramy wyznaczającej granicę obłasti (województw: tarnopolskiego i chmielnickiego/płoskirowskiego), wzorowanej na kolumnadzie fasady greckiego Partenonu. Jesteśmy pod wrażeniem rozmachu budowli, której forma znacznie przerasta funkcję tablicy granicznej, którą pełni. Robimy zakupy i uzupełniamy zapas wody. Ruszamy dalej. Mijamy bystrze powstałe po spiętrzeniu wody na ruinach dawnego młyna. Niezła frajda na koniec spływu. Niektórzy nie docenili niespodzianek, które jeszcze może nam przynieść Zbrucz i nie założyli fartuchów. Skutki łatwo przewidzieć - przymusowe chłodzenie i pełno wody w kajaku :) . Niebawem dopływamy do lekko zalesionych terenów i tam wśród drzew odnajdujemy polankę, na której lądujemy. Tego popołudnia wyjątkowo nie pada deszcz. Biwak jest równie wyjątkowy bo jest chyba jedynym miejscem na nocleg w cieniu podczas całego spływu. Wieczorem tradycyjnie zbieramy się przy ognisku.

29 lipca 2011r. piątek

Następnie rzeka zwalnia i rozlewa się leniwie. Wróży to rychło niechybną przenoskę. Tak się też staje i niedługo wysiadamy przed elektrownią. Po kilku kilometrach wpływamy na kolejny zalew i mozolnie dopływamy do drugiej zapory by znów przenieść kajaki. Po chwili płynięcia dostrzegamy sylwetkę Skały Podolskiej z ruinami zamku. Płyniemy dalej i lądujemy za Skałą Podolską skąd kierowcy wyruszają po samochody. Wieczorem zwyczajowo pokropił mały deszczyk, który wcale nie przeszkodził nam w pożegnalnym ognisku.

30 lipca 2011r. sobota

Zwijamy nasz ostatni biwak i jedziemy samochodami do pobliskiego Kamieńca Podolskiego. Na parkingu spotykamy miejscowego przewodnika - Sergieja, który zaproponował wspólne zwiedzanie i na początek zaprowadził do zrujnowanej dzielnicy ormiańskiej. Opowiedział nam różne historie z dziejów miasta. Byliśmy w cerkwi, widzieliśmy m.in. olbrzymie ruiny dawnego więzienia po czym przeszliśmy kładką wiszącą nad Smotryczem, żeby wspiąć się na zamek kamieniecki. Przed nami długa droga, więc pożegnaliśmy się z przewodnikiem i około 16.00 ruszyliśmy w stronę polskiej granicy. W okolicach północy kiedy byliśmy na wysokości Lwowa bardzo poważnej awarii uległa nasza przyczepa kajakowa. Złamało się zawieszenie i dalsza jazda stała się niemożliwa. Rozpatrywaliśmy różne warianty uzyskania pomocy i szukaliśmy jej wszędzie, aż wreszcie zupełnie przypadkiem natrafiliśmy na dwóch ukraińskich kierowców, którzy jechali z lawetami do Belgii po samochody. Okazali się bardzo przyjacielscy i pomocni. To niesamowite, że kiedy już zawiodły wszystkie możliwości uzyskania pomocy w tej wydawałoby się zupełnie beznadziejnej sytuacji ratuje nas przypadek. Zapakowaliśmy przyczepę z kajakami na lawetę. Niestety musieliśmy się podzielić, ponieważ lawety jechały na Warszawę, a my mieliśmy do odbioru auto z warsztatu pod Przemyślem. Dwa samochody ruszyły na Przemyśl, a pozostałe pognały za lawetami. I słowo pognały jest tu chyba najwłaściwsze, ponieważ Ukraińcy nie mieli żadnych oporów, żeby rozwijać szalone (jak na te drogi) prędkości.

31 lipca 2011r. niedziela

Nad ranem dotarliśmy na granicę. Grupa z lawetami i przyczepą kilka godzin wcześniej przekroczyła granicę w Rawie Ruskiej. Nasza przyczepa znów wzbudziła podejrzenia tym razem dlatego, że była wieziona na ukraińskiej lawecie. Niestety nie obyło się bez łapówek, a już nam się wydawało, że łapówkarstwo na Ukrainie to mit. Nie uniknęliśmy także kontroli kajaków i bagażu. Druga grupa przekroczyła granicę w Krakowcu, zdecydowanie sprawniej i prawie bez kolejki. Udało się odebrać samochód z Orłów i przede wszystkim dokonać naprawy felg i opon zrujnowanych na ukraińskich drogach. Niemalże jadąc bez przerwy przed południem obie grupy spotkały się w podwarszawskich Koprkach. Tam chwilę odpoczęliśmy, pozostawiliśmy uszkodzoną przyczepę oraz część kajaków, których nie daliśmy rady zabrać samochodami i ruszyliśmy do Gdańska. Niesamowicie zmęczeni podróżą dojechaliśmy do klubu 1 sierpnia około 5 nad ranem.

Opisała:
J.Frankowska

Klub Wodny Żabi Kruk Gdańsk - czyli Kajaki w Trójmieście.

tel.: 58 305 73 10
email: biuro@zabikruk.pl